sobota, 30 kwietnia 2016

Nalewka




Gdy złotem i czerwienią 
Świat cały zakwita
To w domu woń alkoholu 
Subtelnie zmysły przenika 
W balonie bulgocze 
W słojach się moczy 
I oczom zwiastuje 
Piękno swej mocy 
Niebiańskim smakiem 
Usta wypełniają 
Czerwone i krągłe 
Wiśnie nabrzmiałe 
Policzki pokrywa 
Z malin purpura 
Nalewka ta cudna 
Marzenia pobudza 
Cierpkości odrobina 
Co serce przyspiesza 
Potrafi w tym sercu 
Też nieźle namieszać 
Zatopić usta 
W złotej tej rozkoszy 
Smak niebo zwiastuje 
Przymykają się oczy 
Smak słodki i kwaśny 
Przez ciało przepływa 
I piękno w tym smaku 
Za kraniec porywa 
Gdzie to co dobre 
To właśnie się stało 

A nalewki? 
Zawsze za mało... 



piątek, 29 kwietnia 2016

Powrót




Teraz po latach 
W blaszanym pudełku
Spoczywam w kącie 
Przy zielonym świerku 
I z rzadka na krótko 
Doświadczam tej chwili
Kiedy przychodzisz 
O świcie poranka 
 Mgieł szalem otulona 
Rosą łez skąpana 
I szepczesz bezgłośnie 

"Mój cichy kochanku"

Łza kamień obmywa 
I czerwona róża 
Pocałunek przyjąwszy 
Przy łzie tej spoczywa 
Dla chwili tej jednej 
Martwa dusza 
W tułaczce 

Ożywa.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Na kamieniu 5



Srebrną nocą
Srebrny krawiec
Zszywa dusze
W dzień rozdarte.


sobota, 23 kwietnia 2016

czwartek, 21 kwietnia 2016

Mów









Mów do mnie oczami 


Gdy patrzysz, ja jestem, choć nie wybiegam 


Gdy podchodzisz, ja czekam 


Gdy mówisz – mów do mnie oczami. 


Mów do mnie oczami 


Zza krat spojrzeniem – wolności tchnieniem 


Mów do mnie oczami 


Ja gasnę jak zorza – łuna nad miastem 


Mów do mnie oczami 


Znikam jak kropla – w bezmiarze oceanu 


Mów do mnie oczami 

Wspomnienia znikają – zostają spojrzenia 

Ty mów do mnie oczami 

Bo ja błagam oczami.



sobota, 16 kwietnia 2016

Modi



 Mój świat jest pełen cierpienia
Ale jest to mój świat, a ja nie znam innego
I do tego świata was zapraszam


Modi

Epizod VII „Sen kota”



Dzień wstawał pod zdechłym psem, tak przynajmniej wydawało się Modiemu. Bolało go wszystko: kości, nos, oczy. Swędziało go nawet futro, wczoraj przecież dokładnie umyte.
Kocuro ledwie zwlókł się z posłania, łapa za łapą powlókł się do kuwety, a następnie do miski. Choć świeżo napełniona, to jednak nie znęciła go. Wprawnym ruchem zakopał zawartość i zniesmaczony powlókł się z powrotem na legowisko.
Obserwowała to opiekunka kociarni.

– Przejdzie mu do jutra – powiedziała do siebie. – Nic mu nie jest.

Pocieszyła się i zajęła swoimi sprawami.
Nazajutrz to dopiero czuł się źle: do wczorajszych dolegliwości, teraz zwielokrotnionych, doszła jeszcze jakaś gula na szyi.
Modi nie zwlókł się rano na jedzenie, nie reagował, jak opiekunka wołała go na smakołyk i do wieczora, kiedy to natura przymusiła go do działania, nie zrobił nic.
Następnego dnia rano opiekunka przyprowadziła doktorkę.

– Modi nic nie chce jeść i jest jakiś osowiały – mówiła do doktor Agnieszki, jednocześnie wołając: – Modi, kici, kici, chodź na chrupki, nic ci nie zrobimy.

– A gówno prawda – pomyślał kot, patrząc na całą scenę z góry i dokładnie słysząc każde słowo.
 – Nie ze mną te numery.

Ale opiekunka dobrze wiedziała, gdzie zazwyczaj przebywa Modi i choć zajęło jej to dłuższą chwilę, to jednak pochwyciła obolałego kota i z wyrazem triumfu zaniosła przed oblicze zniecierpliwionej doktor Agnieszki.

– A jesteś – powiedziała. – No pokaż, co ci tam dolega – mówiąc to, z charakterystycznym trzaskiem naciągnęła na ręce gumowe rękawiczki i uśmiechając się zwodniczo, zaczęła obmacywać kocura.

– Brzuszek pusty, nic tam nie czuję, węzły w porządku. Zobaczmy szyję, gardło i węzły – nim skończyła to mówić, jej ręka nacisnęła jakiś punkt na szyi Modiego, któremu w jednym momencie stanęły w oczach wszystkie gwiazdy i na nic nie zważając, wyrwał się z rąk oprawcy, po drodze drąc skórę na rękach doktorki do krwi.

– O żesz, orzeszku! – okrzyk poniósł się po kociarni, docierając aż na zewnątrz. – Ale mnie podrapał, sukinkot jeden – folgowała sobie doktor, oglądając poranione ręce, z których krew powoli kapała na podłogę. – Muszę to szybko przemyć jodyną, a jego niech diabli biorą – powiedziała i już jej nie było.

Modi zatrzymał się w najciemniejszej i najwyższej ze swoich kryjówek. Gardło nadal go bolało, choć już nie tak jak przed momentem.

– Chciała mnie zabić – pomyślał, nerwowo wylizując futro będące w nieładzie.

Następnego dnia opiekunka rozmawiała z kimś przez telefon:

– Musisz przyjechać, koniecznie, jemu coś jest, nie je i wczoraj Agnieszka namacała mu jakąś gulę na szyi, ale tak ją podrapał, że strach mówić… No przecież mówię. Znasz go i może tobie się uda – zakończyła.

Nim minął dzień, w drzwiach stanęła Ona – wspomnienie z odległych czasów – To Ona przyjmowała go do schroniska, to Ona pierwszy raz ukłuła go igłą. To w końcu Ona była sumą strachów Modiego.

– Modi, mój malutki, gdzie jesteś? – zawołała od progu. – Przyjechała ciocia Ania.

Powiało lodowate tchnienie.

Modi się skulił, niezdolny wykonać najmniejszego ruchu. Tak paraliżuje strach. Opiekunka dość szybko znalazła kota ukrytego wśród koców i kołder i bez problemów dostarczyła do doktor Ani, która z profesjonalizmem zabrała się do badania.
Modi w czasie badania był jak sparaliżowany. Coś w głębi kota mówiło: „Ciebie tu nie ma, jak się nie ruszysz, to szybciej dadzą ci spokój”.

– Futro ładne, brzuch… tutaj w porządku, faktycznie na szyi ma jakąś gulę – zawiesiła głos dr – wygląda na stan zapalny. Dostaniesz od razu zastrzyk – to powiedziawszy, wprawnym ruchem wyjęła z torby ampułkę, napełniła strzykawkę i bez zbędnych ceregieli wbiła igłę w tę szlachetną część ciała, na której koty zazwyczaj siedzą.
Przez każdy nerw w jego ciele przemknęła błyskawica, ale nie drgnął, jeszcze… nie drgnął.

– Dobry kotek, to na koniec pokaż jeszcze cioci pyszczek, ciocia zajrzy i po krzyku – mówiąc to, już dwoma palcami rozwierała kotu pysk, z wyrazem twarzy, który nie wróżył nic dobrego. – No, Modi, nie wierć się i otwieraj paszczę – wysapała.

Modi wił się w stalowym uścisku. Tego już było za wiele, czuł się obdarty z całej swej kociej godności, został zniewolony, obmacany, ukłuty i jeszcze na koniec chcą mu zaglądać do pyska.
Teraz to już była walka o życie, w której kot nie był faworytem. Doktor już prawie rozwarła kotu szczęki, już widać było cały złowrogi garnitur kłów i właśnie w tym momencie jeden z palców zsunął się po mokrym od śliny dziąśle i zęby zatrzasnęły się z hukiem. Jednocześnie powietrze rozdarł mrożący krzyk wydobywający się z ust doktor Anny (ta to ma ładne podniebienie i zęby), palec zwany serdecznym w trakcie szamotaniny znalazł się w kąciku ust Modiego i nie było już czasu na jego zabranie. Modi skoczył jak wystrzelony z procy, korzystając z rozluźnionego uścisku. Z pyska płynęła mu krew, a pod zębami czuł jakieś obce ciało, wypluł je i nie zważając na nic więcej, dał drapaka na samą górę poduch. Opiekunka kociarni będąca świadkiem tych scen ledwie trzymała się na nogach, twarz mieniła się jej wszystkimi kolorami tęczy, a wzrok miała co najmniej szklisty. Zobaczyła jednak, że Modi coś wypluł. Na drżących nogach podeszła i z nieukrywanym niesmakiem podniosła kawałek palca.

– Twój? – spytała. – Chcesz?

– To jeszcze się pytasz! – to mówiąc, doktor Anna porwała swój palec i wybiegła z kociarni.

Modi zmęczony przeżyciami dnia długo nie mógł zasnąć, ale jak przyszedł sen, to nie przyszedł sam.



W ciemności słychać szmer
Wyrwany z głębokiego snu
Lśniącymi strachem oczami
Patrzę w nocy mrok
Puls powoli opada
Łagodnieje wzrok.


To tylko sen
Choć jawą jawi się
Bo kotom śnią się koty
Przychodzą jawy snem
A kiedy sen opada
To jawą stają się.


I patrząc prosto na życia kres
Wzrokiem swym prowadzą Cię
Prosto poprzez kres tam gdzie bezkres.
I niech nie mówi nikt
Że drogi tej nie boi się 
Bo ostatnia ta droga straszna jest.


I kiedyś nadejdzie taka noc
Że i ja do Ciebie zapukam przez sen
Bo kotom śnią się koty
I jeśli usłyszysz miauków szept 
A kot twój obudzi się
To znak że cieni spacer zaczął się
Że świata gdzie kres 
Tam gdzie bezkres.





sobota, 9 kwietnia 2016

Głaszcz







Głaszcz mnie,
Jak lubię, głaszcz mnie
I za uszkiem i po brzuszku głaszcz mnie
Głaszcz mnie, jak się głaszcze skarb.
Gdy Cię szef przyoczy,
Gdy się partner Twój zamroczy, głaszcz mnie
Czy to we dnie, czy to w nocy, głaszcz mnie
Głaszcz mnie, jak się głaszcze skarb.
Gdy za oknem ziąb i plucha, głaszcz mnie
Gdy na drodze same korki, a za oknem zaś potworki, głaszcz mnie
Głaszcz mnie, jak się głaszcze skarb
Bo skarby mają to do siebie, że niezbyt dużo ich na świecie.



Z Aniołem rozmowa






Na przystanku mnie wczoraj widziałaś 
Ja stałem myślami nieobecny 
Czekałem na tramwaj do domu 
A wsiadłem nie patrząc w ten pierwszy 



Nie oddzwoniłeś, mówisz, dlaczego? 
Wiadomości zapchały ci skrzynkę 
Telefon cały czas trzymam pod ręką 
I czekam na dźwięku tę pierwszą linijkę 



Spotkania dziś była okazja 
I mówisz, że ciągle mówiłaś 
Pamiętam gotowy stałem przy oknie 
I tak do wieczora minęła ta chwila 



Przyniosłaś tu coś w siatce 
A ktoś rozpalił tam grilla 
Zabrzmiał głos rozmów wesołych 
Zabrzmiała głośniej muzyka 



Gorąca struga obmywa mi gardło 
Wracając łzą słoną zaciska za gardło 
Gdy jedno rozluźnia, a drugie zaciska 
Kuracja noc potrwa i będzie rzęsista 



I niema do rana rozmowa 
Co wszystko zdoła powiedzieć 
Ty skrzydłem otulisz w potrzebie 
Ja w ciszy dojdę do siebie



piątek, 8 kwietnia 2016

Epizod VI „Megg”





Dzień chylił się ku zachodowi. Ostatnie długie cienie kładły się w kociarni. Ten błogi spokój zmąciły kroki na zewnątrz oraz pełne niezadowolenia buczenie dochodzące z kontenerka, który właśnie wniosła pani Weterynarz.
– Uważaj, ta cholera podrapała mnie po rękach i jeszcze ugryzła – powiedziała, wpatrując się w kontenerek. Buczenie się nasiliło, przechodząc miejscami w syk.
Aż mi sierść na karku zafalowała, a u nasady ogona poczułem mrowienie. Zapach nie mylił. „Dziewczyna” ostra, zdecydowana i z wiatrem w futerku.
Serduszko mocniej coś zaczęło pukać. „Oj” – pomyślałem.
Opiekunka wzięła kontenerek, z którego zaczął się wydobywać niski pomruk niewróżący nic dobrego.
– Znajdziemy Ci jakieś lokum – powiedziała, przechodząc wzdłuż rzędu klatek zazwyczaj pełnych hałasu, a teraz cichych, jakby pustych.
Cisza – dotarło do mnie – zupełnie nic się nie poruszyło. Poczułem, że na grzbiecie elektryzuje mi się sierść. Nim pomyślałem, że coś się musi wydarzyć, usłyszałem szum przechodzący w łoskot skrzydeł olbrzymiego Anioła, całego zielonego o oczach jak rubiny, o takim blasku, że cała kociarnia zajaśniała szkarłatną poświatą.
Głośny krzyk zakłócił tę chwilę. Opiekunka, całkiem nieświadoma tego, jaka zmiana zaszła w kociarni, próbowała przełożyć nową do klatki. 

– Ty ruda małpo! – zawołała, trzaskając drzwiczkami od klatki.

Cisza, poświata, Ona i ja. Nic, ale to nic, dla mnie na tym świecie w tym momencie się nie liczyło – jaki ja byłem naiwny.
Na miękkich łapkach zacząłem powoli podchodzić do klatki, w której przebywała Nowa, nie było jej widać. Pewnie siedziała w wiklinowym koszyku. Gdy byłem jakiś metr od niej, koszyk zaczął burczeć, a woń, jaka roztaczała się, całkowicie mną zawładnęła.
Teraz nie było już odwrotu. Musiałem podejść i ją zobaczyć. Nerwowo zacząłem oblizywać koniuszek nosa, źrenice rozszerzyły mi się do granic możliwości, a serce waliło jak oszalałe. Powoli, jak najciszej skradałem się ku mojemu przeznaczeniu.
Ostatni odcinek wydawał się wiecznością, buczenie się nie nasilało, a nawet zaczynało  brzmieć mniej zdecydowanie.
Stanąłem przed klatką. Nic się nie wydarzyło, przysiadłem na łapkach i z szeroko rozwartymi powiekami wpatrywałem się w czerń wiklinowego koszyka, na którego dnie gorzały dwa zielone płomienie źrenic.
Nic się nie działo, noc upływała w ciszy i bezruchu. Nie drgnąłem, a Jej oczy  wpatrywały się we mnie intensywnie. Dla mnie mogło tak trwać do końca świata.
Aż podskoczyłem – pod niespodziewanym dotknięciem – skulony spojrzałem na górującą postać zielonego Anioła

– Ja nic… – wyjąkałem.

– Lubisz Meg – stwierdził.

– Meg, Meg – powtarzałem, pierwszy raz słysząc takie imię – a co to znaczy?
Czerwień jakby mocniej zajaśniała w spojrzeniu.

– Megan, to dostojne i szlachetne irlandzkie imię.

– Irlandzkie? – zabrzmiało nieme pytanie.

Jakbym patrzył w szkarłatną studnię, z której za chwilę miała wypłynąć szkarłatna lawa.

– Jest takie miejsce na ogromnym tym łez padole, gdzie są zielone łąki, na których polują beztroskie koty, a nad nimi latają spokojne anioły – przemówił głosem niskim i dostojnym.

Ten głos hipnotyzujący i ten szkarłat w spojrzeniu spowodował, że poczułem się całkiem bezpiecznie, ten wielki zielony Anioł już nie napawał strachem, raczej zacząłem wyczuwać majestat w jego osobie.

– Ale jeżeli jest takie miejsce, to co robicie tutaj? – spytałem.

Z tego dalekiego kraju kiedyś przyjechali ludzie, tacy normalni: on, ona i ich młode żyli pracowicie i spokojnie, aż zapragnęli mieć kota. Jakiś czas poszukiwali, aż w końcu od znajomych dostali małego i przeuroczego kociaka Megan.
Megan miała wtedy 65 dni i 15 godzin, pamiętam, jakby to było wczoraj, a minęło już kilka lat. To były piękne dni. Dziecko bawiło się z Meg, a i dorośli zawsze znaleźli chwilkę na zabawę i pieszczoty. Mała szybko dorastała, stała się pięknym kotem z cudownym charakterem, o pręgowanym futerku w kolorze zachodzącego słońca.
Wydawało się, że nic nie zmąci tej harmonii, aż pewnego dnia On powiedział że muszą tu wracać. Był płacz i lament. Megan bardzo mocno to przeżyła, to był jej dom. Nie chciała wyjeżdżać, ale z drugiej strony to byli jej ludzie i choć nie było jej łatwo, to pożegnała daleki zielony Irlandii brzeg, wybrała ludzi.
Tutaj nie było łatwo, nowe zapachy, jedzenie, żwirek i nowa zieleń, ale byli kochani ludzie i choć często siedziała w oknie, spoglądając w dal, nie były to najgorsze dni.
Nic nie zapowiadało tragedii. Któregoś dnia On wrócił z pracy, powiedział, że musimy wyjeżdżać jak najszybciej, wymienił jakąś dziwna nazwę, wziął kontenerek wsadził Meg, która była tą sytuacją zdezorientowana, i wyniósł do garażu, „żeby dzieci nie widziały” – tak mówił.
Siedziałem przy mojej rudej księżniczce i widziałem, jak w ciągu nocy z jej oczu pełnych radości powoli znika blask, zamieniając się w ból, strach i niedowierzanie.
Rano, jeszcze przed świtem, On wsadził Megan do samochodu i przywiózł w to miejsce, zostawiwszy pod płotem z kartką.
To cała historia ludzkich uczuć i kociego bólu.
Odszedł, a ja zostałem nie mogąc wykonać ruchu, w mojej kociej głowie nie było miejsca na takie historie. Tej nocy nic się już nie wydarzyło, ja trwałem przed klatką, a z klatki patrzyły zielone oczy.
W dzień Megan nie wychodziła z koszyka, nie jadła, ja przemykałem chyłkiem, tak aby cały czas mieć jej klatkę w zasięgu wzroku i aby nic nie uszło mojej uwadze.
Wieczorami, jak nikogo już nie było, podchodziłem jak najbliżej i czekałem.
Wydawało mi się, że kotka spogląda na mnie coraz łagodniej, ale mimo że dni upływały, to nic się nie zmieniało: nadal moja wybranka była dla mnie tajemnicą.
Pewnego słonecznego dnia Ona wyszła i w całej okazałości stanęła w promieniach słońca, na kociarni zajaśniało, a ja stanąłem jak wmurowany, refleksy tańczyły jak płomienie na jej rudo płomienistym futerku.
Pognałem jak na skrzydłach do niej. Stała bez ruchu, bacznie mnie obserwując z lekka figlarnym uśmiechem. Jej szafirowe oczy prześwietlały mnie na wskroś, onieśmielony mogłem tylko stać i obserwować, a ona jakby specjalnie zaczęła obracać się powoli na swoich bardzo długich i smukłych łapkach, głowę niosła wysoko, ciało miała wyprostowane, a ogon sterczał jej do góry niczym antena. Po wykonaniu pełnego obrotu, który trwał wieczność, przeciągle spojrzała mi w oczy i z gracją zniknęła w swoim koszyku. Długo gapiłem się w miejsce, gdzie przebywała jeszcze przed chwilą, przed moimi oczami wirował świat w kolorach płomieniście rudych, w mózgu kłębiły mi się myśli zbyt szybko, aby je uchwycić, a serce wyrywało się na zewnątrz.
Po chwili jedna myśl przybrała kształt: „to dla mnie, Ona mnie lubi”, i jak szalony pogalopowałem po kociarni, wskoczyłem na półki, biegnąc po nich, strącałem kocyki i poduszeczki. Skacząc na stół, przewróciłem miskę z wodą, a w szalonym galopie po podłodze wywijałem koziołki. 

Modi zwariował – ten okrzyk spowodował, że się opamiętałem, resztę dnia przeleżałem w swoim legowisku, rozmyślając o czekającej mnie nocy.
 
Kiedy otworzyłem oczy, było ciemno. Zerwałem się gwałtownie, całkowicie obudzony, księżyc stał wysoko, a jego pełna gęba śmiała się ze mnie, a może do mnie. Promienie ścieliły się na podłodze dokładnie w kierunku jej klatki.

Wszedłem na tę drogę wprost ku przeznaczeniu, nie wiedząc, co niesie mi los.

Czekała na mnie wyprostowana, patrzyła, jak nadchodzę, starałem się iść jak najgodniej, słodko patrząc spod przymrużonych powiek prosto w jej oczy. Czekała na mnie, stojąc przy prętach, długo patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, coraz śmielej zbliżałem pysia do krat Jej pysio też powoli zbliżał się do mojego, potarliśmy się policzkami, powoli wymieniając zapachy. Z mojego gardła bezwiednie zaczęło dobywać się rytmiczne mruczenie. Po pewnym czasie zbliżyliśmy się do siebie i dotknęliśmy się noskami. W tym momencie przeskoczyła między nami iskra i jak oparzeni odskoczyliśmy od siebie. Tak upłynęła nam noc, w trakcie której w moim sercu zagościły miłość i nadzieja.

Słonce już świeciło wysoko, kiedy wróciłem do swojego legowiska, gdzie mogłem rozmyślać, przysypiać i marzyć.

Z tego błogiego stanu wyrwał mnie głos: – dzień dobry moim kociastym. – O, szczebiocząca nas odwiedziła – leniwie pomyślałem. Kręciła się dłuższą chwilkę, zaglądając boksów i klatek, aż trafiła na Meg. – Jejku, jaka piękna kicia, łał – ten okrzyk wyrwał mnie z błogiego lenistwa. – Ona jest moja! A kysz, siło nieczysta.

W tym momencie drzwi się otworzyły i stanęła w nich banda człowieków z kontenerem w rękach, dreszcz przebiegł mi po grzbiecie.

– Dzień dobry, my chcieliśmy małego kotka – obwieścili od wejścia.

– O, to ja może państwu pokażę, ale  teraz nie ma małych kotków, jest przecież 14 lutego – powiedziała szczebiocząca.

– Nie ma – zabrzmiał chór zdziwionych głosów. – No to jak nie ma małych, to jakie są?

Zaczęli oglądać poszczególne koty w klatkach i boksach. Ten za mały, tamten za czarny, a inny jeszcze za stary. – Żadnego nie wybiorą – pomyślałem.

Wtedy szczebiocąca powiedziała: – A jest jeszcze jedna taka ładna ruda kotka, niedawno przyszła – i zaprowadziła ich wprost do klatki Megan.

– O, to jest kot – powiedział największy.

– Jaki słodziutki i będzie pasował do sofki – powiedziała najokrąglejsza.

– Tatusiu, ja chcę tego kotka, natychmiast! – zawołało najmniejsze, podskakując i klaszcząc w ręce.

– O nie, odejdźcie, nie możecie mi tego zrobić – serduszko Modiego zamarło w pół taktu, a z gardła wydobył się tylko cichy skowyt – Nieee… O Meg…!

Wszystko, co wydarzyło się później, było dla Modiego całkowicie nieistotne. Do wieczora nic nie przebiło się przez ocean smutku, w którym dryfowało serce kota.

Tej nocy nikt nie zmrużył powieki w schronisku, psy na przemian to ujadały, to wyły, nocny portier powiedział rano, że takiego koncertu to on nie pamięta, jak żyje. A powodem tego zamieszania był Modi, który całą noc śpiewał do księżyca o swoim bólu: 


O Maggi, ruda Mag 
Co złamałaś serce me, 
Nie zobaczę twej sylwetki już we mgle 
Stałaś się moim marzeniem 
I marzeń tych spełnieniem 
Nie zobaczę już nigdy więcej cię 
O Maggi, ruda Mag 
Wywieźli Ciebie hen za horyzont, na odległy pusty brzeg 
Złamałaś serce moje, pękło dziś na dwoje. 
O Maggi, Maggi, Mag…


wtorek, 5 kwietnia 2016

sobota, 2 kwietnia 2016

Krawędź



Zerkam za krawędź 
Szklanej przepaści 
Gdzie powoli w mroku 
Oparów skłębionych 
Znikają wspomnienia 
Chwil dotąd tak istotnych. 



Patrzę zza krawędzi 
Szklanej przepaści 
Gdzie w oparach 
Mgieł przepastnych 
Zapach tak ulotny powoli zanika 
A przecież tak ważny był do tej chwili.




Krawędź szklana 
Tak szybko się zbliża 
Pochłania wspomnienia 
Zaciera marzenia 
Do dna już chwila 
Zimnych mrocznych rozdarć w marzenia. 



Krawędzi tej ostrze 
Nie ma marzenia 
Nic nie zostawia 
Nic to nie zmienia 
Powoli rozmywa 
Kontury znaczenia. 




piątek, 1 kwietnia 2016

Epizod V „Maverick”






– Śpisz? – zabrzmiał głos z ciemności. – Dawno nie gadaliśmy.
–Śpię  – burknął Modi i otworzywszy jedną powiekę, zapytał: – Jak mnie znalazłeś?
– Ja wiem wszystko, czyżbyś zapomniał? – powiedział Anioł. – Wydaje ci się, że tak sam wyszedłeś i myślisz, że cuda się zdarzają, ale nie w moim świecie.
Modi, rozbudzony już na dobre, z przejęciem zapytał: – To ty mnie wypuściłeś? Tak podejrzewałem. Ale jak? Przecież cię nie widziałem.
– Oj, ty głupi kocie, co ty wiesz – szyderczo zaśmiał się Mroczny Anioł – jak Szczebiocąca się odwróciła, aby odejść, skrzydłem przesłoniłem jej oczy, a ona, zapomniawszy o tobie, pobiegła i zostawiła otwartą klatkę. A i w czasie poszukiwań niejednokrotnie chowałem cię pod moimi skrzydłami.
– No dobra, ale po co mnie budzisz?
– Coś mi leży na  duszy i gryzie. Muszę ci coś opowiedzieć – powiedział Anioł i  zaczął swoją opowieść:
„Maverick – kot srebrny, beztroski i radosny, który uwielbiał bawić się orzeszkiem, włoskim orzeszkiem jasnym, dojrzałym, w którym coś grzechotało  przyjemnie i delikatnie w czasie turlania.

Orzeszek nie był pusty, ale też nie był pełny.
Maverick orzeszka dostał tuż przed świętami i od tej pory była to jego ulubiona zabawka: turlała się i podskakiwała, jakby żyła  własnym życiem. A  co najważniejsze, dostał orzeszka od swojej ukochanej Dużej.
A Duża była przekochana: pozwalała swojemu pupilowi prawie na wszystko. Mógł biegać po szafkach, półkach. I miała czas, aby z nim się bawić, oraz na wspólne oglądanie telewizji (tzn. kociak raczej spał).
Tego dnia, a było to wiosną, promienie przedpołudniowego słońca wpadały do pokoju przez otwarte drzwi balkonowe.
Maverick polował na orzeszka, właśnie zjadł kurczaka z marchewką i zagryzł kilkoma chrupkami. Duża krzątała się po kuchni, szykując coś dla innych dużych.
Orzeszek schował się za nogą od stołu, kot zaatakował. Ofiara odfrunęła pod ścianę. Po następnym ataku odturlała się pod kanapę, ale tylko na chwilę. Koci sus  wybił orzeszka pod kredens, następnie na środek, pod drzwi, w prawo albo w lewo, aż znieruchomiał ukryty na środku dywanu.
Maverick ocenił odległość, przysiadł na przednich łapkach, pokręcił tyłeczkiem i już miał dać susa, ale szmer z tyłu go rozproszył. To Duża stała w drzwiach i z uśmiechem obserwowała swojego pupila.
Maverick jeszcze raz się koncentrował. „Już ja go złapię, złapię i pokażę Dużej, jaki jestem łowny kot”, pomyślał i skoczył. Wylądował przednimi łapkami na orzeszku, przeturlał się do przodu, a wtedy orzeszek wystrzelił w powietrze zatoczył łuk i spadł na próg drzwi balkonowych, znieruchomiał na chwilę, zakołysał się i stoczył w jasność balkonu. Kociak oniemiał. „On żyje… ucieka…” – pomyślał i pomknął za oddalającą się zdobyczą, jak nakazuje instynkt, prosto w blask słońca...

Czarny cień przemknął poprzez smugę światła, na jedno mgnienie powiek skrywając świat nocą i nie było jutra …”. 


Cisza ponad nami 

Martwo w noc się niosła 

Słowa wibrowały na smugach księżyca 

Żaden dźwięk nie zmącił 

Pełni nocy martwej.