piątek, 8 kwietnia 2016

Epizod VI „Megg”





Dzień chylił się ku zachodowi. Ostatnie długie cienie kładły się w kociarni. Ten błogi spokój zmąciły kroki na zewnątrz oraz pełne niezadowolenia buczenie dochodzące z kontenerka, który właśnie wniosła pani Weterynarz.
– Uważaj, ta cholera podrapała mnie po rękach i jeszcze ugryzła – powiedziała, wpatrując się w kontenerek. Buczenie się nasiliło, przechodząc miejscami w syk.
Aż mi sierść na karku zafalowała, a u nasady ogona poczułem mrowienie. Zapach nie mylił. „Dziewczyna” ostra, zdecydowana i z wiatrem w futerku.
Serduszko mocniej coś zaczęło pukać. „Oj” – pomyślałem.
Opiekunka wzięła kontenerek, z którego zaczął się wydobywać niski pomruk niewróżący nic dobrego.
– Znajdziemy Ci jakieś lokum – powiedziała, przechodząc wzdłuż rzędu klatek zazwyczaj pełnych hałasu, a teraz cichych, jakby pustych.
Cisza – dotarło do mnie – zupełnie nic się nie poruszyło. Poczułem, że na grzbiecie elektryzuje mi się sierść. Nim pomyślałem, że coś się musi wydarzyć, usłyszałem szum przechodzący w łoskot skrzydeł olbrzymiego Anioła, całego zielonego o oczach jak rubiny, o takim blasku, że cała kociarnia zajaśniała szkarłatną poświatą.
Głośny krzyk zakłócił tę chwilę. Opiekunka, całkiem nieświadoma tego, jaka zmiana zaszła w kociarni, próbowała przełożyć nową do klatki. 

– Ty ruda małpo! – zawołała, trzaskając drzwiczkami od klatki.

Cisza, poświata, Ona i ja. Nic, ale to nic, dla mnie na tym świecie w tym momencie się nie liczyło – jaki ja byłem naiwny.
Na miękkich łapkach zacząłem powoli podchodzić do klatki, w której przebywała Nowa, nie było jej widać. Pewnie siedziała w wiklinowym koszyku. Gdy byłem jakiś metr od niej, koszyk zaczął burczeć, a woń, jaka roztaczała się, całkowicie mną zawładnęła.
Teraz nie było już odwrotu. Musiałem podejść i ją zobaczyć. Nerwowo zacząłem oblizywać koniuszek nosa, źrenice rozszerzyły mi się do granic możliwości, a serce waliło jak oszalałe. Powoli, jak najciszej skradałem się ku mojemu przeznaczeniu.
Ostatni odcinek wydawał się wiecznością, buczenie się nie nasilało, a nawet zaczynało  brzmieć mniej zdecydowanie.
Stanąłem przed klatką. Nic się nie wydarzyło, przysiadłem na łapkach i z szeroko rozwartymi powiekami wpatrywałem się w czerń wiklinowego koszyka, na którego dnie gorzały dwa zielone płomienie źrenic.
Nic się nie działo, noc upływała w ciszy i bezruchu. Nie drgnąłem, a Jej oczy  wpatrywały się we mnie intensywnie. Dla mnie mogło tak trwać do końca świata.
Aż podskoczyłem – pod niespodziewanym dotknięciem – skulony spojrzałem na górującą postać zielonego Anioła

– Ja nic… – wyjąkałem.

– Lubisz Meg – stwierdził.

– Meg, Meg – powtarzałem, pierwszy raz słysząc takie imię – a co to znaczy?
Czerwień jakby mocniej zajaśniała w spojrzeniu.

– Megan, to dostojne i szlachetne irlandzkie imię.

– Irlandzkie? – zabrzmiało nieme pytanie.

Jakbym patrzył w szkarłatną studnię, z której za chwilę miała wypłynąć szkarłatna lawa.

– Jest takie miejsce na ogromnym tym łez padole, gdzie są zielone łąki, na których polują beztroskie koty, a nad nimi latają spokojne anioły – przemówił głosem niskim i dostojnym.

Ten głos hipnotyzujący i ten szkarłat w spojrzeniu spowodował, że poczułem się całkiem bezpiecznie, ten wielki zielony Anioł już nie napawał strachem, raczej zacząłem wyczuwać majestat w jego osobie.

– Ale jeżeli jest takie miejsce, to co robicie tutaj? – spytałem.

Z tego dalekiego kraju kiedyś przyjechali ludzie, tacy normalni: on, ona i ich młode żyli pracowicie i spokojnie, aż zapragnęli mieć kota. Jakiś czas poszukiwali, aż w końcu od znajomych dostali małego i przeuroczego kociaka Megan.
Megan miała wtedy 65 dni i 15 godzin, pamiętam, jakby to było wczoraj, a minęło już kilka lat. To były piękne dni. Dziecko bawiło się z Meg, a i dorośli zawsze znaleźli chwilkę na zabawę i pieszczoty. Mała szybko dorastała, stała się pięknym kotem z cudownym charakterem, o pręgowanym futerku w kolorze zachodzącego słońca.
Wydawało się, że nic nie zmąci tej harmonii, aż pewnego dnia On powiedział że muszą tu wracać. Był płacz i lament. Megan bardzo mocno to przeżyła, to był jej dom. Nie chciała wyjeżdżać, ale z drugiej strony to byli jej ludzie i choć nie było jej łatwo, to pożegnała daleki zielony Irlandii brzeg, wybrała ludzi.
Tutaj nie było łatwo, nowe zapachy, jedzenie, żwirek i nowa zieleń, ale byli kochani ludzie i choć często siedziała w oknie, spoglądając w dal, nie były to najgorsze dni.
Nic nie zapowiadało tragedii. Któregoś dnia On wrócił z pracy, powiedział, że musimy wyjeżdżać jak najszybciej, wymienił jakąś dziwna nazwę, wziął kontenerek wsadził Meg, która była tą sytuacją zdezorientowana, i wyniósł do garażu, „żeby dzieci nie widziały” – tak mówił.
Siedziałem przy mojej rudej księżniczce i widziałem, jak w ciągu nocy z jej oczu pełnych radości powoli znika blask, zamieniając się w ból, strach i niedowierzanie.
Rano, jeszcze przed świtem, On wsadził Megan do samochodu i przywiózł w to miejsce, zostawiwszy pod płotem z kartką.
To cała historia ludzkich uczuć i kociego bólu.
Odszedł, a ja zostałem nie mogąc wykonać ruchu, w mojej kociej głowie nie było miejsca na takie historie. Tej nocy nic się już nie wydarzyło, ja trwałem przed klatką, a z klatki patrzyły zielone oczy.
W dzień Megan nie wychodziła z koszyka, nie jadła, ja przemykałem chyłkiem, tak aby cały czas mieć jej klatkę w zasięgu wzroku i aby nic nie uszło mojej uwadze.
Wieczorami, jak nikogo już nie było, podchodziłem jak najbliżej i czekałem.
Wydawało mi się, że kotka spogląda na mnie coraz łagodniej, ale mimo że dni upływały, to nic się nie zmieniało: nadal moja wybranka była dla mnie tajemnicą.
Pewnego słonecznego dnia Ona wyszła i w całej okazałości stanęła w promieniach słońca, na kociarni zajaśniało, a ja stanąłem jak wmurowany, refleksy tańczyły jak płomienie na jej rudo płomienistym futerku.
Pognałem jak na skrzydłach do niej. Stała bez ruchu, bacznie mnie obserwując z lekka figlarnym uśmiechem. Jej szafirowe oczy prześwietlały mnie na wskroś, onieśmielony mogłem tylko stać i obserwować, a ona jakby specjalnie zaczęła obracać się powoli na swoich bardzo długich i smukłych łapkach, głowę niosła wysoko, ciało miała wyprostowane, a ogon sterczał jej do góry niczym antena. Po wykonaniu pełnego obrotu, który trwał wieczność, przeciągle spojrzała mi w oczy i z gracją zniknęła w swoim koszyku. Długo gapiłem się w miejsce, gdzie przebywała jeszcze przed chwilą, przed moimi oczami wirował świat w kolorach płomieniście rudych, w mózgu kłębiły mi się myśli zbyt szybko, aby je uchwycić, a serce wyrywało się na zewnątrz.
Po chwili jedna myśl przybrała kształt: „to dla mnie, Ona mnie lubi”, i jak szalony pogalopowałem po kociarni, wskoczyłem na półki, biegnąc po nich, strącałem kocyki i poduszeczki. Skacząc na stół, przewróciłem miskę z wodą, a w szalonym galopie po podłodze wywijałem koziołki. 

Modi zwariował – ten okrzyk spowodował, że się opamiętałem, resztę dnia przeleżałem w swoim legowisku, rozmyślając o czekającej mnie nocy.
 
Kiedy otworzyłem oczy, było ciemno. Zerwałem się gwałtownie, całkowicie obudzony, księżyc stał wysoko, a jego pełna gęba śmiała się ze mnie, a może do mnie. Promienie ścieliły się na podłodze dokładnie w kierunku jej klatki.

Wszedłem na tę drogę wprost ku przeznaczeniu, nie wiedząc, co niesie mi los.

Czekała na mnie wyprostowana, patrzyła, jak nadchodzę, starałem się iść jak najgodniej, słodko patrząc spod przymrużonych powiek prosto w jej oczy. Czekała na mnie, stojąc przy prętach, długo patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, coraz śmielej zbliżałem pysia do krat Jej pysio też powoli zbliżał się do mojego, potarliśmy się policzkami, powoli wymieniając zapachy. Z mojego gardła bezwiednie zaczęło dobywać się rytmiczne mruczenie. Po pewnym czasie zbliżyliśmy się do siebie i dotknęliśmy się noskami. W tym momencie przeskoczyła między nami iskra i jak oparzeni odskoczyliśmy od siebie. Tak upłynęła nam noc, w trakcie której w moim sercu zagościły miłość i nadzieja.

Słonce już świeciło wysoko, kiedy wróciłem do swojego legowiska, gdzie mogłem rozmyślać, przysypiać i marzyć.

Z tego błogiego stanu wyrwał mnie głos: – dzień dobry moim kociastym. – O, szczebiocząca nas odwiedziła – leniwie pomyślałem. Kręciła się dłuższą chwilkę, zaglądając boksów i klatek, aż trafiła na Meg. – Jejku, jaka piękna kicia, łał – ten okrzyk wyrwał mnie z błogiego lenistwa. – Ona jest moja! A kysz, siło nieczysta.

W tym momencie drzwi się otworzyły i stanęła w nich banda człowieków z kontenerem w rękach, dreszcz przebiegł mi po grzbiecie.

– Dzień dobry, my chcieliśmy małego kotka – obwieścili od wejścia.

– O, to ja może państwu pokażę, ale  teraz nie ma małych kotków, jest przecież 14 lutego – powiedziała szczebiocząca.

– Nie ma – zabrzmiał chór zdziwionych głosów. – No to jak nie ma małych, to jakie są?

Zaczęli oglądać poszczególne koty w klatkach i boksach. Ten za mały, tamten za czarny, a inny jeszcze za stary. – Żadnego nie wybiorą – pomyślałem.

Wtedy szczebiocąca powiedziała: – A jest jeszcze jedna taka ładna ruda kotka, niedawno przyszła – i zaprowadziła ich wprost do klatki Megan.

– O, to jest kot – powiedział największy.

– Jaki słodziutki i będzie pasował do sofki – powiedziała najokrąglejsza.

– Tatusiu, ja chcę tego kotka, natychmiast! – zawołało najmniejsze, podskakując i klaszcząc w ręce.

– O nie, odejdźcie, nie możecie mi tego zrobić – serduszko Modiego zamarło w pół taktu, a z gardła wydobył się tylko cichy skowyt – Nieee… O Meg…!

Wszystko, co wydarzyło się później, było dla Modiego całkowicie nieistotne. Do wieczora nic nie przebiło się przez ocean smutku, w którym dryfowało serce kota.

Tej nocy nikt nie zmrużył powieki w schronisku, psy na przemian to ujadały, to wyły, nocny portier powiedział rano, że takiego koncertu to on nie pamięta, jak żyje. A powodem tego zamieszania był Modi, który całą noc śpiewał do księżyca o swoim bólu: 


O Maggi, ruda Mag 
Co złamałaś serce me, 
Nie zobaczę twej sylwetki już we mgle 
Stałaś się moim marzeniem 
I marzeń tych spełnieniem 
Nie zobaczę już nigdy więcej cię 
O Maggi, ruda Mag 
Wywieźli Ciebie hen za horyzont, na odległy pusty brzeg 
Złamałaś serce moje, pękło dziś na dwoje. 
O Maggi, Maggi, Mag…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz