niedziela, 20 marca 2016

Epizod III  „Maniek”





Dzisiaj wstawili pojemnik z kotem, dziwna woń się z niego roztaczała, ale mieszkaniec wyglądał całkiem dobrze.
Szczebiocząca z jeszcze kimś przenieśli go do klatki obok, nazwały Maniek. Dziwnie się przy tym spieszyły i nerwowo  zachowywały .
Szybko zamknęły drzwiczki i pobiegły umyć ręce.

Maniek spokojnie leżał w kącie, mogłem go poobserwować.
Był stary i los nie obszedł się z nim łagodnie. Futro w burym kolorze miał w nieładzie, gdzieniegdzie posiwiałe i przerzedzone, uszy postrzępione. Obrazu całości dopełniały oczy: duże, zielone, pełne spokoju i dostojeństwa. Oczy kota, który widział już wszystko. Nad całą tą postacią unosiła się woń – ziemi, zgnilizny i śmierci.

Nagle burknął: – Co się gapisz?

Na dźwięk tego głosu futro na karku  mi się zjeżyło. Dostałem gęsiej skórki. Już miałem się ukryć, kiedy dostrzegłem Anioła.
Anioł też był dziwny. Siedział obojętnie w rogu klatki. Był czarny, skrzydła miał postrzępione, a oczy w kolorze nieba zaglądały w najdalszy zakątek duszy.
Tego jak na jeden dzień było za wiele. Dałem nura pod koc, z głębokim przeświadczeniem, że nie wyjdę stąd dopóki, dopóty ta para będzie obok.
Jakoś wytrzymałem do wieczora, wyjrzałem powoli jednym okiem.
Maniek siedział na wprost i parzył mi prosto w oczy. Poczułem chłód, jakby ktoś przyłożył mi lód do grzbietu.

– Podejdź – powiedział i nie czekając, zaczął swą opowieść:

– Byłem tyci, tyci, kiedy trafiłem do Apolonii. Była to cudowna dama o wielkim sercu dla wszystkiego, co żyje. Spędziłem u niej wiele lat, a były to lata radosne i szczęśliwe. Nie brakowało mi niczego: miałem dom, sad, zabawki i kochające ręce do głaskania, kolana do spania. I mówiła do mnie – mój ty Aniołku.

Raj, po prostu koci raj. Do czasu.

Pewnego dnia przyjechała młodsza pani – nigdy jej nie lubiłem. Schowałem się pod fotel i obserwowałem. Długo rozmawiały, czasem coś krzyczały. Na koniec Apolonia się popłakała i usłyszałem: – On nie jest tego wart, starych drzew się nie przesadza, opamiętaj się, córuś.

Niedługo potem przenieśliśmy się do małego mieszkanka. Raju już nigdy nie zobaczyłem.
Apolonia nadal mnie sadzała na kolanach, nadal mnie głaskała swoimi rękoma, tylko teraz te ręce nie były już tak kojące, a z oczu płynęły jej łzy, kiedy mówiła: – Tylko ty mi zostałeś.
Któregoś dnia coś się stało. Był ruch, obcy ludzie zabrali gdzieś Panią i nigdy już jej nie widziałem. W domu zostałem sam.

Po kilku dniach, kiedy w misce było pusto, a w kuwecie wprost odwrotnie, przyszła młodsza pani z jakimś człowiekiem. Ten człowiek był inny, takiego jeszcze nie widziałem. Ruchy miał zdecydowane, sprężyste, patrzył oczyma, które wszystko widzą. I zobaczył mnie pod tym fotelem.

– A kot co tutaj robi? – zapytał, a w jego głosie nie było nawet cienia sympatii. Wsunąłem się odrobinkę dalej.

– A kot to taki gratis – zaśmiała się nerwowo. – Nikt nie chciał mi pomóc w pozbyciu się tego starego burasa.

– Gratis, co znaczy: pozbyć się? Zresztą nieważne, jak Pani wie, praca nie pozwala na posiadanie zwierząt, ale na razie niech zostanie.

Zamieszkaliśmy razem, to znaczy ja pod fotelem, a pan w całym mieszkaniu.

Ryszard – tak miał na imię – kupował jedzenie, ale  nie za smaczne, nie brał na kolana i
niespecjalnie się mną interesował. Do momentu, w którym wymyśliliśmy nową zabawę.

On rzucał smakołyk, a ja wybiegałem po niego spod fotela. Wtedy Rysio składał dziwnie palce w moją stronę i robił "Pif, paf". Ja wtedy uciekałem, a on się śmiał.

Pewnego dnia spakował worek, włożył zielone ubranie, wyciągnął mnie spod fotela, uniósł na wysokość twarzy i powiedział: – Życz mi szczęścia, jadę bardzo daleko i mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.
Nie życzyłem mu szczęścia, już się nie spotkaliśmy.
 
Po jakimś czasie przyszła Młodsza pani z jakimś facetem.
– Wyobrażasz sobie – mówi do niego – pojechał i dał się zabić, a dobry był z niego klient: płacił na czas. A  teraz trzeba szukać nowego najemcy.

– Dobra, dobra, a co z kotem? – rzekł facet.

– Co? Co głupio się pytasz? Tak, jak się umówiliśmy: do wora i do rzeki, nowy klient nie chce kota.

Dorwał mnie ten gość, zabrał do samochodu i pojechaliśmy, nie wrzucił mnie do rzeki, zostawił mnie pod murem cmentarza i powiedział: – Od dzisiaj to twój dom.

Właśnie wtedy przyplątał się do mnie ten Anioł i powiedział, że zostaniemy już razem do końca.
Zamieszkałem na cmentarzu, bury kot przemykający wieczorem pomiędzy nagrobkami.
Ile razy słyszałem przekleństwa i okrzyki pod swoim adresem: – A kysz, mocy nieczysta. Ile razy ktoś rzucał kamieniem, ech, nie zliczysz.

Pewnej nocy spotkałem tam Apolonię. Była inna, poznała mnie, ale była obca i to nie było już tak, jak chciałem.
Przemykałem alejkami, wzbudzałem strach i obawę, ludzie mnie unikali. Przypisywali mi magiczne znaczenie, a ja po prostu chciałem żyć jak kot domowy i szukałem człowieka.

A anioły się ze mnie naigrawały: – Idzie bury, co duszę w worku niesie.

Do wczoraj. Przyjechali po mnie, złapali i przywieźli tutaj, a Anioł powiedział, że już czas, dlatego ci to opowiadam. Dziś obejrzę ostatni wschód.
Ostatnim obrazem, jaki pamiętam, jest cień skrzydeł spowijający Mańka i szum unoszący się ponad głową.


A w nocy, kiedy oczy nie widzą, 
Cienie przechodzą poprzez światy 
I tańczą w blasku ognia dogasających zniczy, 
A skrzydła aniołów szumią ponad cieniami, 
Zagarniając liście na znikające ślady. 
W noc duszną, noc parną, 
Prowadzeni światłem gasnących źrenic, 
Wszyscy tam zatańczymy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz