poniedziałek, 7 marca 2016

Modi Epizod I



Epizod I „Trudny początek”





Witam, jestem Modi, choć kiedyś byłem Klemensem, bo tak nazwała mnie Zenobia dawno, dawno temu, w innym miejscu i innym życiu.
Modi – co to znaczy, nie wiem, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Oglądam ten świat z oddalenia, z góry, zza rogu, tak by widzieć, ale nie być widzianym, i oto on: mój świat.


Ale od początku.
Trafiłem tutaj chyba latem. W domu, moim domu, zapanował dziwny i niecodzienny ruch . Ukryłem się pod wersalką, ale czyjeś ręce mnie stamtąd wyciągnęły. Wsadzono mnie do klatki i przywieziono tutaj, do miejsca obcego i pełnego obcego zapachu, zapachu strachu. Czuliście kiedyś strach? Lepiej, żebyście nigdy nie poczuli.
Trafiłem do klatki, małej i ciasnej – ja, kot, który biegał po całym wielkim mieszkaniu. W klatce były miski, kuweta i budka-domek.
Schowałem się w tym domku, zakopałem pod kocem, chciałem zniknąć. Jeśli ja czegoś nie widzę, to tego tu nie ma.
Głodny wyszedłem do miski, ale to, co w niej znalazłem, nie nadawało się do jedzenia.
Tak ukryty siedziałem bardzo długo. Słyszałem głosy, czasem ktoś zajrzał, zmienił miskę, sprzątnął kuwetę. Nadal udawałem, że mnie nie ma.
Pewnego dnia wróciłem do domu, do Zenobii. Było jak kiedyś: znajome zapachy, pełna miseczka gotowanego mięska i ręce, te ręce, takie kojące. Czuję ich dotyk nadal. W półśnie ktoś mnie wyciąga z ukrycia, słyszę czyjeś szczebiotanie: „Kocio, jaki śliczny kocio”. Ktoś mnie przytula, nie zależy już mi na niczym, nie mam siły i ochoty, chcę spać i nie być.
I ten szczebiot, jak nakręcony tylko: „Kocio” i „kocio”, jednostajny i monotonny. A do tego to coś pakuje paluch do mojego pyszczka, obsmarowany w jakiejś rybie. O zgrozo, ale rybka budzi wspomnienia: Zenobia! Tak jak kiedyś żuję od niechcenia, a szczebiot staje się radosny – „Smakuję kociowi, to damy jeszcze, jedz, biedaku, jedz”. No to trochę zjadłem. Nie powiem, było niezłe i to pierwszy prawdziwy posiłek, odkąd tu jestem.
Resztę dnia przesiedziałem schowany w kącie pod kocem. Wyjrzałem w nocy, jak nikogo nie było. Wtedy przyszły anioły, pierwszy raz je widziałem:


Cisza taka, że słychać szum skrzydeł ponad nami
Anioły nad schroniskiem latają stadami
Oderwał się od braci jeden anioł blady
Cichutko przycupnął z rozpostartymi skrzydłami
Drżącą swoją ręką zamknął zgasłe oczy
I uniósł do nieba małą kocią duszę
Tam, gdzie bezpiecznie, tam, gdzie już nie boli


To, co dzieje się w schronisku, jak nie ma ludzi, jest i pozostanie naszą tajemnicą.
My, koty, jak patrzymy ponad waszym ramieniem w jeden punkt, widzimy anioły, wszystkie anioły. To jest magiczna chwila, a więc jej nie przerywajcie.


Może się spotkamy.
Tu lub na końcu świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz